Film w reżyserii Rona Howarda to ciekawe studium wspólnotowego wysiłku, w którym wszystkie zaangażowane weń dążenia ludzkie wzajemnie napędzają się w podjęciu niekonwencjonalnej interwencji 7
„To dziwne, rodzice dziękują mi za opiekę nad dziećmi. Myślałem, że będą mnie obwiniać” – mówi oniemiały trener młodocianej drużyny piłkarskiej, którą przyprowadził do jaskini Tham Luang w północnej Tajlandii. Kiedy ekipa przez niego komenderowana zapuszczała się w skalne korytarze, nic nie zwiastowało ulewnych monsunowych deszczów. Wkrótce obficie popadało i jaskinia wypełniła się wodą, odcinając trzynastu chłopcom i jej trenerowi możliwość odwrotu. Niebawem wieść o nieszczęśnikach rozniosła się po całym kraju i świecie. Uformowano wiele ekip, które gotowe były pójść z pomocą. Zarówno te miejscowe, jak i przybyłe spoza granic Tajlandii nie miały jasnej koncepcji dotarcia do zaginionych. Pierwsza, której się to udało, zdołała zaledwie przeniknąć przez wąskie przejścia i utwierdzić się w przekonaniu, że chłopcy żyją. Ratownicy musieli jednak wracać, by przygotować dającą szansę powodzenia akcję. Przedtem przekazali trenerowi wzmiankowane listy od rodziców. Było lato 2018 roku.
Jesteście wolontariuszami, robicie to w oceanach, nie w jaskiniach” – przywita na miejscu operacji amerykański duet płetwonurków miejscowy gubernator. On sam też nie ma sprecyzowanego pomysłu na wykonanie desperackiej akcji. W dodatku miejscowi kacykowie chcą uczynić z niego kozła ofiarnego na wypadek niepowodzenia odsieczy medycznej. A jednak gubernator zaufa śmiałkom zza oceanu. John (Colin Farrell), Rick (Viggo Mortensen) oraz Harry (Joel Edgerton) po początkowym powodzeniu misji tracą powoli zapał i pomysły. Czas ucieka, mijają godziny. Odcięci w jaskini chłopcy nie jedli od kilkunastu dni. Dodatkowo lipcowy deszcz nie ustaje. Woda wlewa się do korytarzy. W powietrzu jaskini jest 16% tlenu, a to norma sporo zaniżona dla ludzkich organizmów. „Obiecuję, że ich uratujemy” – deklaruje gubernator zrozpaczonym rodzicom dzieci. Ale tak naprawdę sam nie wierzy w swoje słowa.
„Trzynaście żyć” – to nie tylko dość wierna fotografia spektakularnych zdarzeń sprzed lat. Gdyby tylko nią była, mogłaby się wykpić dokumentalną relacją z cyklu „gadających głów”, które opowiadają o grozie sytuacji i wygranej człowieka z anomaliami natury. Film w reżyserii Rona Howarda to jednak także ciekawe studium wspólnotowego wysiłku, w którym wszystkie zaangażowane weń dążenia ludzkie wzajemnie napędzają się w podjęciu niekonwencjonalnej interwencji. Akcja w Tham Luang rozgrywała się na kilku jaskiniowych kilometrach. Skończyła się niemal pełnym powodzeniem. Dwie osoby zmarły. A jednak ten wręcz niewyobrażalny plan możliwy był wyłącznie na skutek silnej wiary w końcowy sukces.
„Trzynaście żyć” – mimo wartkiej akcji nie ustrzegło się kilku spłyconych mielizn formalnych. Nastolatkowie, do których dotarli po blisko dwóch tygodniach ratownicy, niemal nie wyglądali na wycieńczonych, głodnych i zrezygnowanych. Trzej zaginieni chłopcy, (przedtem bezpaństwowcy) otrzymali post factum tajskie obywatelstwo. Wraz z nimi otrzymał je trener, którego zasługi i winy w feralnym wydarzeniu rozkładają się po połowie. Aż dziwne, że realizatorzy filmu, poza jedną wspomnianą sceną, nie podjęli tego osobistego i kontrowersyjnego wątku. Również nazbyt pompatyczny finał, w którym politycy po zakończonej akcji wychwalali ratowników słowami : ”kierowała wami miłość do tych chłopców” przykrył niepotrzebnym lukrem z patosu dotąd dość ascetyczną opowieść o zwykłym heroizmie. „Przecież ja nawet nie lubię dzieci” – przyznał wcześniej w dyskrecjonalnej rozmowie z Johnem ratownik Rick. I jak tu mu uwierzyć na słowo?
Bez efekciarstwa i zbędnego melodramatyzmu. Nawet jeżeli śledziliście akcję ratunkową w Tham Luang, i tak obejrzycie ten film w napięciu.