Polski film drogi 5
Mało mamy w Polsce filmów drogi. Ten jakże wdzięczny gatunek nie zadomowił się w naszym kraju (podobnie jak horror, choć ostatnio takowych powstaje coraz więcej), a szkoda. Reżyserki duet Jarosława Szody i Bolesława Pawicy postanowił sięgnąć do sprawdzonej na zachodzie konwencji i zrealizować współczesne kino drogi po polsku... i trochę po dagestańsku. Ale o tym za chwilę.
Główny bohater Handlarza cudów, Stefan, to mocno wierzący w Boga alkoholik - samobójca, z zażartością godną neofity pielgrzymujący po przytułkach, głosząc słowo Boże. Przy okazji zbiera prośby do Matki Boskiej z Lourdes, a i datkami pieniężnymi nie pogardzi. Przy odrobinie szczęścia za część z nich opłaci podróż do wymarzonego przybytku. Resztę prawdopodobnie przepije. Pewnego dnia w jego życiu pojawia się dwójka dagestańskich dzieci, uciekinierów z obozu, usiłujących dotrzeć do Francji, by odnaleźć ojca. Niechciani towarzysze początkowo sprawiają bohaterowi mnóstwo problemów, ale z biegiem czasu i kilometrów różnice kulturowe, religijne, a nawet językowe przestają być istotne i trójce bohaterów udaje się nawiązać nić porozumienia, a nawet coś w rodzaju przyjaźni.
Powyższe streszczenie brzmi jak materiał na kawał dobrego kina. Jednak, mimo kilku interesujących pomysłów, po projekcji obrazu Jarosława Szody i Bolesława Pawicy odczuwam niedosyt. Film przepełniony jest pesymizmem i patosem - brakuje chociażby drobnych elementów humorystycznych, pozwalających nieco zrównoważyć nastrój beznadziei i smutku. Relacje Stefana z dziećmi nacechowane są tą samą, całkowitą powagą; w Handlarzu cudów brakuje wewnętrznego ciepła, które nadałoby kolorów całości - w zasadzie jedyną sceną, posiadającą taki potencjał, jest moment, gdy chłopiec przekupiony chrupkami konfrontuje opiekuna z własnym nałogiem. Depresyjny klimat pogłębiają dodatkowo zdjęcia, przez większość filmu utrzymane w zimnych odcieniach szarości.
Twórcy zdecydowali się na dość ryzykowny krok, za głównego bohatera obierając postać, z którą ciężko się widzowi identyfikować. Alkoholik - fanatyk religijny, ukazywany od najgorszej, ale i najbardziej ludzkiej strony. Stefan wielokrotnie przegrywa z nałogiem, co pokazywane jest w sposób dość naturalistyczny: spocona twarz, pijany chód, budzenie się we własnych wymiocinach - to wszystko sprawia, że Stefana początkowo trudno polubić. Dopiero kiedy postanawia ratować dzieci, znajdując w tym jedyny cel swojej egzystencji, zaczynamy mu niejako dopingować. Postać Stefana jako mówcy wydaje się być inspirowana amerykańskimi charyzmatycznymi kaznodziejami, zaś rewelacyjna scena otwierająca, w której obserwujemy bohatera monologującego o własnej próbie samobójczej, należy do najlepszych w całym filmie. Niestety: przemówienia Stefana, nieważne jak płomienne, przypominają bardziej błagalne prośby o uwierzenie w jego historię (i cud Maryi) niż mowę porywającą tłumy. W jednym z ośrodków zostaje zdemaskowany jako alkoholik, w innym z kolei jeden z uczestników zamiast słuchać o cudzie, woli oglądać telewizję. Los (czy może Maryja?) wydaje się być jednak łaskawy dla bohatera, dając mu szansę na zrealizowanie jego osobistego "cudu". Cudu okupionego głodem alkoholowym, zepsutym samochodem i szeregiem upokorzeń, ale w efekcie dającym poczucie spełnienia, którego nie da się sfałszować.
Brawa należą się jak zwykle Borysowi Szycowi, który tworząc portret bohatera zarazem odrzucającego, jak i wywołującego współczucie, udowadnia po raz kolejny, że wśród polskich aktorów młodego pokolenia nie ma sobie równych. Również Sonia Mietielica i Roman Gonczuk, debiutujący na ekranie w rolach dzieci, zostali fantastycznie poprowadzeni przez reżyserów.
Jednak koniec końców filmowi brak przede wszystkim wyrazistej puenty, która uniosłaby ciężar całości fabuły. Reżyserom nie udaje się przekonująco zbudować napięcia, które osiągnęłoby punkt kulminacyjny w scenie spotkania z ojcem dzieci. Zabrakło emocji, które w takim fragmencie wydają się potrzebne. Handlarz cudów, pomimo obiecującego początku, raczej nie ożywi konwencji polskiego kina drogi - w tym przypadku w dalszym ciągu w czołówce pozostaje wzruszające, klasyczne już, 300 mil do nieba Macieja Dejczera.
Autorką recenzji jest Małgorzata Steciak
Typowa budowa polskiego filmu- wszystko wiadomo od początku a czy się uda i dojadą do ojca czy nie to nie ma znaczenia bo jak zwykle brak pomysłu na całość.